Z książki Anieli Kowalskiej pod tytułem Warszawa literacka w okresie przełomu kulturalnego 1815-1822:
Zadomowione w stolicy, jak i w całym kraju pseudoklasyczne wzory, w świetle tego, co się działo, myślało i pisało na Zachodzie, zaczynały być żenujące. Ta literatura arystokratyczna i dworska z ducha ciągnęła za sobą tradycje, których rodowód tak złośliwie i bez osłonek ukaże Goszczyński, kreśląc w r. 1835 Nową epokę poezji polskiej:
Kilkadziesiąt lat małpował Polak, przygnieciony na samodzielności narodowego umysłu poprzednim wychowaniem: trzpiotał się i rozumował z Wolterem, deklamował z Kornelem i Krebillonem, płakał łzami Rasyna, pędzlem Delila podnosił ziemniaki do ideału, wzbijał się indyczym natchnieniem z Chrzcicielem Russem i Lebrenem, nucił na słomianych Marona dudkach rozkosze pasterskiego życia wśród niepogód polskiej strefy, wśród bolesnej nędzy polskich włościan i niższy od każdego z tych wzorów, tworzył w nieskończoność naśladowce naśladowców, a coraz gorszych.
25
XII
2013
#Aniela Kowalska
#Seweryn Goszczynski
#XIX wiek
Z Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie Pauliny Wilkońskiej:
Hrabia Męciński — przezwany Mandarynem — był to sobie niby grand hiszpański, wyzuty z majątku, a drapujący się w tym większą butę rodową. Sławnym był jego proces, który Matce Boskiej Częstochowskiej wytoczył. Jakiś tam jego przodek, wychodząc na wojnę, złożył w klasztorze częstochowskim brylanty wielkiej wartości i kosztowności inne. O zwrot tych bogactw wytoczył zatem proces twierdząc, że były klasztorowi tylko do przechowania oddane, gdy, przeciwnie, zwierzchność klasztoru twierdziła, że one darowizną były. Proces na niekorzyść hrabiego Męcińskiego rozstrzygniętym został.
Był to mężczyzna wysoki, dość silnie zbudowany, lecz chudy, wyprostowany w krzyżu, ale nieco powłóczący nogi. Cery ciemnej, rysów ostrych, z zadartą dumnie brodą. Ręce, w których trzymał laskę, zakładał zwykle na plecach. I tak można go było dnia każdego w Ogrodzie Saskim spotykać. Gdyśmy z mężem siedzieli tamże na ławce, zwykle przysiadał się do nas. Lubił prawić o świetności swojego rodu i rozległych majątkach. Posłyszawszy nazwisko czyje zapytywał zaraz, jakim pieczętuje się herbem — których świadomość dość miał obszerną. Opowiadał o swoich różnych fatach i dowcipach, które zawsze Warszawę bawiły. Trąciły wszelako niekiedy cynizmem i czelnością pewną.
Otóż jeden z lepszych: Stał na Saskim dziedzińcu, gdy już zbierała się parada. A właśnie odbyć się miała przed którymś z książąt i jakimś gościem zagranicznym. Policjant przystępuje do niego i przemawia:
— Panie hrabio, tutaj stać nie można.
— A to, durniu, przynieś mi krzesło! — odpowiedział patrząc nań z góry.
Innym razem znowu widział wchodzącego do restauranta francuskiego pana N.N., którego opinia publiczna potępiła jako podejrzanego o wydanie emisariusza w ręce moskiewskie, w jego chroniącego się lesie.
N.N. usiadł przy stole. Hrabia wszedł, obejrzał się wkoło, skinął mu głową i usiadł obok. Uradowany N.N. tą oznaką grzeczności, od którego jak od pariasa uciekali wszyscy, aż się porwał z krzesła, by mu ukłon oddać.
— Gorąco dzisiaj — wymówił hrabia ocierając pot z czoła. — A co to oni tu dziś mają? — i sięgnął po spis potraw.
— Może pan hrabia pozwolisz do mojego stolika? Bardzo proszę — zagadał ośmielony N.N. — I racz hrabia zadysponować wedle gustu, a miło mi będzie spełnić rozkazy.
— Pan dobrodziej jesteś podobno pan N.N.
— Tak jest, panie hrabio.
— Ano… — Męciński powstał ociężale. — Skoro pan dobrodziej wzywasz, bo inaczej ja byłbym zaprosił: nie lubię sam jadać — i usiadł przy stoliku pana N.N.
— Markier! — zawołał ten ostatni. — Racz pan hrabia wybrać potrawy.
Męciński poprawił okularów. Poszukiwał coś tam, czytając spis podany, i wybrał, co tam znalazł najwykwintniejszego. N.N. czuł się szczęśliwy nad wyraz. I kazał podać jakieś wino wyborne i butelkę prawdziwego Cliquot.
Poczęli zajadać smacznie, rozmawiając o potocznych rzeczach.
Po czym hrabia już przy wetach i po szampanie zagadał:
— Pan dobrodziej jesteś ze *skiego.
— Jestem ze *skiego, panie hrabio.
— A, a! To zapewne syn pana Chryzostoma?
— Ojcu mojemu było imię Barnaba.
— Barnaba!… Nie znałem. A czy matka pańska nie była
z domu *ska?
— Nie, panie hrabio.
— Ojcu było imię Barnaba… Pan mieszkasz w *skiem? —
Wyprostował się hrabia nagle i zadarł brodę. — Czy pan nie
jesteś z *?
— Tak, panie hrabio — zmieszał się N. N. i poczerwieniał.
— A fe! — hrabia porwał się jak oparzony i głośno zawołał: —
Markier! Markier! Podaj mi tam na ten stolik w kąciku czarną
kawę. Tutaj przy tym siedzieć nie mogę. Fe! fe!
Zwrócił uwagę wszystkich — spojrzenia i śmiechy. Przybrał
wyraz wstrętu, pogardy i przy dalekim usiadł stoliku. Odurzony,
przybity N.N., zapłaciwszy za dwa obiady i wino, wyniósł się
czym prędzej.
Jak podaje przypis, Męciński był postacią dobrze znaną w całej Warszawie, po której krążyły anegdoty i jego, i o nim. Wiele z nich przytacza K.W. Wójcicki w Pamiętnikach dziecka Warszawy:
Po powstaniu w 1831 roku stale zamieszkał w Warszawie, gdy wszystko stracił, i należał do karykatur naszej stolicy. Wyniosłego wzrostu, twarzy pociągłej, bladej, z okularami na dużym nosie, tuszy dobrej, z wydatnym brzuchem, chodził po ulicach miasta zwykle z zadartą w górę głową i dumnie spoglądając na przechodzących. Gdy po dolegliwej biedzie przyszła nędza, żył z żebraniny, pożyczając niby po parę złotych — zaglądając do pierwszych restauracji, gdzie znalazł zawsze benefaktora, który mu kupował śniadanie lub obiad.
Wójcicki nadmienił również o wspominanym przez Wilkońską procesie o kosztowności częstochowskiego klasztoru, sugerując zresztą, że hrabia nie miał z nimi nic wspólnego.
[…] raz w dzień uroczysty Matki Boskiej ujrzano go, jak szedł za procesją, jeden z jego znajomych mówi:
— Jak to, pan hrabia tu, a procesujesz się z Matką Boską Częstochowską?
— Nic nie szkodzi — odpowiada poważnie — przyjaźń przyjaźnią, a interes interesem.
24
XII
2013
#Paulina Wilkonska
#Stanislaw Mecinski
#Kazimierz Wladyslaw Wojcicki
Odbitka obrazu Zapalacz latarni Władysława Podkowińskiego drukowana w “Wędrowcu” w 1885 roku — jako jeden z wielu obrazów codziennego życia Warszawy:
23
XII
2013
#Wladyslaw Podkowinski
#malarstwo
#XIX wiek
#Wedrowiec
Wiersz Tadeusza Dąbrowskiego z tomu Czarny kwadrat:
Latają tu bez przerwy te Ikary, już
przestałem zwracać uwagę — mówi oracz, nie
odrywając wzroku od gleby, rąk od pługa.
Nie lubię tu łowić, bo często włażą w sieć
te Ikary i trzeba wyplątywać z oczek
ręce i nogi — mówi rybak. Wszyscy
gadają o latających ludziach, to często patrzę
w niebo, ale jeszcze nigdy nie widziałem
— zwierza się pasterz. Spisuję ich wypowiedzi
przy wejściu do metra i widzę, jak o stopień
schodów potyka się pijany mężczyzna
i leci w dół.
22
XII
2013
#Tadeusz Dabrowski
#poezja
Z artykułu Michała Pawła Markowskiego Interpretacja i literatura:
[…] nie mam — jeśli nie chcę — żadnego przymusu, by dążyć do — jak to się czasem mówi — interpretacji adekwatnej lub — używając innego języka — rekonstrukcji komunikacyjnych presupozycji. Ja po prostu nie muszę tego wszystkiego zrobić — zrekonstruować gatunku, stylu, kontekstu historycznego — by swobodnie wykorzystywać do moich celów literaturę (czyż nie tym jest właśnie lektura?). Oczywiście mogę to zrobić i robię tym chętniej, że na przykład jest to mój zawód, ale racje mojego postępowania nie tkwią w samym przedmiocie, lecz w mojej własnej decyzji co do sposobu uprawianej przeze mnie lektury. Chcę przez to powiedzieć także i to, że normy czytania wymyślone zostały przez znawców i rzadko są przestrzegane przez nieprofesjonalistów, którzy, nie wiedząc wcale, co to jest oktawa i poemat dygresyjny, zabijają czas podróży samochodem, słuchając z upodobaniem nagrań Beniowskiego (nie orientując się wcale, czego słuchają) lub nie wiedząc, co to jest parodia literacka, czytają Lolitę jako afrodyzjak. Oczywiście i Słowackiemu, i Nabokovovi nie o takie sposoby użycia ich tekstu chodziło, ale trudno zaiste podać sensowny powód, dlaczego miałyby być to nadużycia.
Zarówno teksty literackie, jak i nieliterackie możemy interpretować na wszelkie możliwe sposoby, problem polega tylko na tym, co chcemy przez lekturę osiągnąć. Jeśli będę czytał instrukcję obsługi umieszczoną na prezerwatywie lub butli gazowej jak wiersz (czyli rozkoszując się językiem, w jakim została ona sformułowana i uważając, że jest pozbawiona jakiejkolwiek referencji), to mogę przez chwilę spędzić miło czas, ale później gorzko żałować, że nie czytałem tych instrukcji w przekonaniu o istnieniu “twardej” rzeczywistości i konsekwencji, jakie wywołuje nieodpowiednia strategia lektury.
Podobnie z Szekspirem: jeśli będę czytał Otella wyłącznie — jak onegdaj proponowali krytycy — dla jego muzyki, to może i przeżyję chwile wzniosłe, ale z Afroamerykanami raczej już o tej tragedii nie porozmawiam i nie wiem, co odbędzie się z większą dla mnie szkoda. Oczywiście to ja sam decyduję, jak czytać teksty, ale też sam powinienem ponosić konsekwencje własnych wyborów.
Z repliki Tomasza Kunza (“Swój do swego po swoje?”):
Istnieją […] użycia tekstów ewidentnie błędne i niedorzeczne (z pragmatyczno-ekonomicznego punktu widzenia). Kostka masła nie służy do wbijania gwoździ i z faktu, że ktoś użyje kostki masła (z sobie tylko wiadomych powodów) jako młotka nie wynika, że oba użycia (obie interpretacje) są jakościowo równoważne. Oczywiście nie mogę nikomu zabronić, by “użytkował” Lolitę jako książkę z rodzaju tych, o których Boy powiadał, że czyta się je jedną ręką. Nie mogę też nikomu zabronić, by czytał Ulissesa jak poradnik małżeński. Mogę jednak z całą pewnością stwierdzić, że nieszczęśnik ów włoży niewspółmiernie duży wysiłek (poniesie niewspółmiernie wysokie koszty) w stosunku do osiągniętych efektów (uzyskanej nagrody), ergo postąpi nieekonomicznie, użyje bowiem niewłaściwego narzędzia do niewłaściwego celu.
21
XII
2013
#Michal Pawel Markowski
#Tomasz Kunz
#humanistyka