W swoim wstępie do tłumaczeń Prospera Mériméego Boy cytuje pewną anegdotę Julesa Sandeau, mającą zobrazować, czym była bez wątpienia cechująca autora Carmen duchowa niezależność:
Podczas dni lipcowych 1830 r. przeciągała ulicami Paryża gromada rewolucjonistów, uzbrojona w strzelby. Pewien szlachcic przechodząc ulicą, zniecierpliwiony niezręcznością motłochu w obchodzeniu się z bronią palną, wyrwał najbliższemu fuzję, zmierzył do szwajcara w oknie królewskiego pałacu i celnym strzałem powalił go na miejscu. Kiedy zachwyceni rewolucjoniści wzywali go, aby zatrzymał na pożytek sprawy broń, którą tak wybornie włada, odparł: Ślicznie dziękuję! Ja jestem rojalista.
15
XII
2013
#Tadeusz Boy-Zelenski
#Prosper Merimee
#Jules Sandeau
#XIX wiek
Z eseju Ryszarda Przybylskiego Krzemieniec. Opowieść o rozsądku zwyciężonych fragment o Alojzym Felińskim:
W tym samym roku [1818] książę Adam [Czartoryski] kilkakrotnie wzywał do Krzemieńca Alojzego Felińskiego, szanowanego i podziwianego poetę, autora Barbary Radziwiłłówny, która krążyła po kraju w licznych odpisach. Feliński gospodarował w Ossowie, majątku, który całkiem niedawno przypadł mu w spadku. Nie miał głowy do interesów i doprowadził tę schedę do ruiny. Wywrócił się na handlu drzewem i musiał wioskę spieniężyć. Książę Kurator wiedział o jego kłopotach, toteż zaproponował mu objęcie urzędu dyrektora Liceum Wołyńskiego i stanowisko nauczyciela literatury polskiej. Powszechnie uważano, że jeśli Feliński się zgodzi, niechybnie “powrócą czasy Czackiego”. Poeta bał się tylu “zatrudnień i kłopotów”, długo był nieugięty, ale namowy przyjaciół, cierpliwość księcia i pokaźna pensja w końcu zrobiły swoje. […]
Feliński okazał się sprawnym i energicznym organizatorem. W krótkim czasie zintegrował skłóconą profesurę i ożywił życie umysłowe miasta. W jego mieszkaniu odbywały się zebrania, na których wygłaszano prelekcje. Nowy dyrektor dbał o regularną wypłatę wynagrodzeń, o czym jego poprzednik zwykł był często zapominać. Jego sława sprawiła, że liczba uczniów, od której w końcu zależała pomyślność szkoły, wyraźnie wzrosła. Dyrektor nie tolerował wybryków, ale pozwalał uczniom na uczestniczenie w zabawach urządzanych przez krzemienieckie domy. Powrócił do świętej zasady Czackiego: żadnych manifestacji różnic społecznych między uczniami. Wszyscy noszą mundury. Pod koniec roku szczycił się, że otacza go “piękna, szlachetna i wesoła młodzież”.
14
XII
2013
#Ryszard Przybylski
#Alojzy Felinski
#Krzemieniec
Z książki Anieli Kowalskiej pod tytułem Warszawa literacka w okresie przełomu kulturalnego 1815-1822:
Na arenie literackich sporów, gdzie ważyły się losy pisarzy, pierwszym autorytetem był Kajetan Koźmian, wysoki urzędnik Królestwa, a tubą jego poglądów — Ludwik Osiński.
W swoich Pamiętnikach scharakteryzuje go po latach Koźmian nie bez złośliwości:
Osiński nie tylko tak jak Horacjusz lubił namiętnie… jocos, Venerem, conviva, ludos, lecz nawet podobnych wierszem jak Horacjusz mógł wyznać i wyznawał celerem fugam sensit relicta non bene parmula. Z postaci ciała nie był urodziwym, był małym, pękatym, twarzy ospowatej, przecież niezmiernie zalotnym; podobał się kobietom płochym, lekkim, aktorkom, i przy nich marnował swój talent.
Po tej — nieuprzedzonej chyba — cenzurze augura mniej nas zaskakuje osąd jednego z młodych a krytycznych słuchaczy jego sławnych w Warszawie prelekcji:
Wychodząc pierwszy raz z wykładu Osińskiego — pisał Aleksander Jełowicki — wspomniałem sobie na sławne parturiunt montes, nascitur ridiculus mus. Pomimo to wykład Osińskiego był uprzywilejowańszy, przychodzili nań panicze i kobiety wielkiego świata; pan Osiński śpieszy tam z jakiegoś obiadu, gdzie bawił ostrym dowcipem, wpada do domu, porywa, co mu się nawinie ze starych szpargałów, i parę książek na zapas; leci, już jest, już się wysapał i wśród oklasków poważnie zasiada; dopiero patrzy, co tam za papier złapał; jeśli trafił szczęśliwie na dalszy ciąg przeszłego wykładu, to zaczynał od słów: w dalszym ciągu itd., jeśli co innego porwał, cedzi przez zęby, że dla odmiany przedmiotu będziemy dzisiaj rozbierać, co następuje: i dopiero czyta, bo nigdy nie mówił; czyta gładkim i posuwistym językiem, a głosem donośnym i miłym; szumu wiele, ale rzeczy mało; a jak wpadnie na wiersze, to te, które chce pochwalić, czyta wspaniale, które chce zganić, czyta ślamazarnie i wady wiersza naciska głosem złośliwym.
13
XII
2013
#Aniela Kowalska
#XIX wiek
#Ludwik Osinski
#Kajetan Kozmian
#Aleksander Jelowicki
Z Almanachu Biblioteki Narodowej 1919-1969 wspomnienie Jerzego Łanowskiego:
Nie pamiętam, kiedy wziałem do ręki pierwszy tomik Biblioteki Narodowej, ani kiedy sięgnąłem do tomiku. Okładka z charakterystycznym wianuszkiem tkwi w bardzo dawnych warstwach pamięci — w bibliotece domowej, w książkach ujca i brata tułały się poszczególne, nie pamiętam już jakie, książeczki. Smarkaty oglądacz, bo jeszcze nie czytelnik, na nich bodaj obok starszych i dużo mniej szacownych kieszonkowych Zuckerkandli i sztywnych większych “arcydzieł” Feliksa Westa z Brodów, skonstatował istnienie serii wydawniczych. To było jak ze znaczkami pocztowymi, przepraszam — wtedy jeszcze mówiło się “markami”, tylko że marki były nieporównanie ciekawsze, barwniejsze, no i kolekcjonowanie mniej kłopotliwe i kosztowne. Zbieranie książek, już praktyczniejsze i świadome, zaczęło się później, w gimnazjum. To gimnazjum III państwowe, było szkołą dobrą i ambitną, profesorowie polskiego, łaciny, greki, historii domagali się lektur, lektury obowiązkowe wciągały w nadobowiązkowe, nadobowiązkowe przechodziły z wolna w “całkiem własne”. Na półkach i w szafie zaczęło przybywać tomików, zwykle nie nowych, nie! Z antykwariatów ulicy Batorego od Iglów, Bodeków i innych wydobywało się tanie, mocno obczytane książczyny, w obszarpanych i obmalowanych okładkach, gęsto nieraz pokreślone przez poprzednich czytelników i właścicieli, służące nawet jako bryki, taka np. Ksenofontowa Anabaza z zfajkowanymi przez poprzedników czytanymi w szkole ustępami.
W tomikach BN-u czytałem pierwszy raz Sofoklesa w przekładach Morawskiego, Antygonę i Króla Edypa. Dziś jeszcze słyszę ustny komentarz do nich naszego dyrektora, zwanego popularnie “Bene”:
— Bo, chłopaczkowie, psze, Morawski, psze, kiedy miał tłumaczyć Sofoklesa, to, psze, całymi miesiącami czytał dramaty Słowackiego, żeby, psze, wejść w polski, psze, styl tragiczny!
12
XII
2013
#Biblioteka Narodowa
#Jerzy Lanowski
Jedna z wielu anegdot opowiedzianych przez Henryka Rzewuskiego i zapisanych w Moich wspomnień o życiu towarzyskim w Warszawie Pauliny Wilkońskiej:
— Był w Petersburgu wysoki dygnitarz, a miał ubogiego kuzyna, którego było potrzeba forytować w świecie. I otóż dnia jednego przełożył cesarzowi pokorną prośbę, ażeby najłaskawiej temuż kuzynowi rozkazał wydać nominacją na dyrektora lasów rządowych, położonych w guberni… nie pomnę w której, lecz dalekiej, dalekiej od Petersburga. Złożył obok dowody wysokich zdolności kuzyna, nauki, charakteru i czego tylko było potrzeba. Prośba upragniony otrzymała skutek i kuzyn ów, uznanych zdolności i zasług, otrzymawszy nominacją, z pensją pięciu tysięcy rubli rocznie, pożegnał protektorów swoich i przyjaciół wielkim, wystawnym obiadem. Upłynęło lat kilka, a może i kilkanaście, inny, również wysoki dygnitarz także znowu miał kuzyna potrzebującego donosnej [intratnej] posady. Myślał więc nad tym, myślał, aż przypomniał sobie owego dyrektora lasów rządowych w guberni… nie pamiętam. Dygnitarz wszelako spamiętał dobrze i wzięła go chętka wysadzenia tamtego, a umieszczenia nowego, w osobie swojego kuzyna. Przeto ukutą została denuncjacja wielka, we wszelkie opatrzona formalności: że obecny dyrektor dopuścił się srogich nadużyć, defraudacji przewielkich, że przez niedbalstwo i niedozór z góry a niesumienność zaprzedanych dyrektorowi podwładnych lasy popadły w stan strasznego zniszczenia itp. Wyznaczoną więc została komisja do sprawdzenia na miejscu wszystkiego. Tego ów drugi dygnitarz nie przewidział dostatecznie, że śledztwo miało się odbyć na miejscu, i nagłe stąd a wielkie zamieszanie powstało. Bo wypłynęło na jaw, że takie lasy rządowe w guberni onej nie istniały wcale, że ów urząd dyrektora był tylko udanym i że ów dyrektor, mianowany łaską cesarską, pobierający pięć tysięcy rubli rocznej pensji, nawet i z Petersburga nie wyjechał wcale! Nie chcąc zatem przejechać się na Sybir dygnitarz-oszust wraz ze swym kuzynem dyrektorem i dygnitarz-fałszywy denuncjant podali sobie pojednawczo dłonie i sprawa cała szczęśliwie zatartą została, dopóki nowy nie wystąpi denuncjant, który obydwóch oskarży.
Opowiadanie zabawiło. Czyniono różne uwagi. Pan Henryk powstał, przeszedł przez salon i usiadł na uboczu, gdzie począł opowiadać dykteryjki nie dla wszystkich uszów właściwe.
11
XII
2013
#Paulina Wilkonska
#Henryk Rzewuski