Pamiętam jeden nazdwyczaj zajmujący wieczór. Byli na nim państwo Korzeniowscy z córkami, Antoni Muczkowski, Antoni Szateńki — dziś członek Senatu — i doktor Chałubiński. Z nami przybył Gustaw Franke, teolog protestancki, o którym tutaj kilka słów powiem.
Młody ten człowiek, rodem z Dessau, skończywszy wszechnicę berlińską podał się do gazet jako nauczyciel. Funduszów z domu nie miał żadnych, a otrzymanie posady jeszcze w dalekim polu. Mógł udzielać, prócz zwykłych nauk, język francuski, angielski i muzykę, którą znał dobrze teoretycznie. Senator Pochwisneff, z Petersburga czyli Moskwy, potrzebował właśnie takiego indywiduum. Spodobała mu się dość pokaźna powierzchowność Frankego i zrobił z nim układ: sześćset rubli rocznie i wygody wszelkie. Za dni kilkanaście mieli wyjechać i senator zażądał, by przyszły guwerner synów zaopatrzył się w garderobę odpowiednią domowi jego. Sprawił sobie zatem kilka garniturów itd., itd. — na co mu pryncypał dał pieniędzy. Frankę zatem w przeciągu dni kilku, szczęśliwy, w berlińskiego przetworzył się modnisia. Po czym wyjechali.
Przybyli do Warszawy, gdzie senator miał zatrzymać się dni parę, i stanęli w Hotelu Krakowskim, przy ulicy Bielańskiej *.
Frankę ustroił się i wyszedł na miasto. Warszawa podobała mu się bardzo. Wstąpił do Cafe Francais. Znalazł tamże mnóstwo dzienników niemieckich, francuskich, angielskich. Zabawił się wybornie, wypił doskonałej kawy i zjadł ciastko wyśmienite. Dnia następnego powtórzył to samo. Senatora mało w tym czasie widział, bo ten ciągle był zajęty.
Dnia trzeciego, gdy teolog znowu z przechadzki jakiejś do hotelu powrócił, zastał pokój pana senatora pustym i czyszczono go właśnie. Zapytał o swojego pryncypała: “Wyjechał!” — “Dokąd?” — “Do Petersburga”. Zdumiał i własnym nie dowierzał uszom. Gdy wtem nadchodzi jakiś urzędnik policyjny z wiadomością, że pan senator przekonawszy się, iż pan kandydat teologii Frankę nie może być przydatnym na nauczyciela synów jego, ponieważ ma idee przewrotne i na fortepianie nie dość gra dobrze, zatem zrywa z nim wszelką umowę i wyłożone pieniądze zostawia mu jako wynagrodzenie za czas, który spędzili z sobą.
W biednego teologa jak gdyby piorun uderzył. Ale cóż miał począć? Jakże miał sobie poradzić? Urzędnik policyjny ukłonił się z uśmiechem ironii i wyszedł. Cóż miał począć? Gdzie szukać ratunku? W obcym mieście, w obcym kraju, wśród obcych? Nigdzie! Nigdzie, niestety! Wbiegł do swojego pokoiku. Drzwi zamknął za sobą, rzucił się na łóżko i płakał jak dziecko.
Pozostały mu wprawdzie ładne garnitury: czarny, granatowy, brązowy, surduciki zgrabne, kamizelki piękne, bielizna wykwintna, rękawiczki jasne, paletot nowy, ale jedyne półtora złotego w kieszeni!
Napłakawszy się serdecznie, w położeniu nieszczęsnym, helpless i friendless, jak mówią Anglicy, gdy i młody ozwał się żołądek, oczy wymył, wystrychnął się w świeże suknie i poszedł do Cafe Francais, by ostatnie półtora złotego przehulać, a potem spuścić się na Opatrzność i zrządzenie Boże.
Kawa głodnemu, bez obiadu, smakowała wybornie. Posiliwszy się zaczął uważny przegląd osób czytających dzienniki. Niebawem mężczyzna młody jeszcze, okrągłej i pełnej twarzy, zdrowej cery, z małymi faworytami czarnymi, o krótko przystrzyżonych włosach, w okularach złotych, podjął “National-Zeitung” i czytać począł.
W to mi graj! Frankę, mając go na oku, zbliża się zręcznie, przysiada, podejmuje “Breslauer Zeitung” i wreszcie coś tam do jegomości w okularach zagadał. Ten odpowiedział mu uprzejmie piękną niemczyzną. Zawiązała się rozmowa i opuszczony kandydat teologii, nie zwłócząc, całą swoją wypowiedział mu dolę, czyli raczej niedolę.
Tym panem był Henryk Lewestam, który pana Gustawa Franke przyprowadził wprost do nas, nie wiedząc, co począć z opuszczonym.
Zastali u nas kilka osób, a wszyscy porzuconego niegodnie przez Moskala Niemca szczerym otoczyli współczuciem. Mieszkali przy nas wtedy dwaj bratankowie Augusta — synowie zacnego Klemensa Wilkońskiego. Starszy już kończył gimnazjum. Zajmowali dwa pokoje od tyłu. Mąż mój zatem ofiarował Frankemu tymczasową gościnę i pomieścił go z bratankami. Lewestam zaś i inni postarali się o kilka lekcji dla niego: języka i literatury niemieckiej.
Wilkońska rozpoczęła edukację młodego Niemca, uczyła go przez jakiś czas języka polskiego, którego nauka przychodziła podobno Frankemu bez trudu, i przekładała dla niego wiersze lub śpiewała piosenki.